niedziela, 19 lipca 2009

Chcesz zobaczyć zombie? Jedź do Kanady!

Uff, czas leci niesamowicie szybko. Tyle podczas ostatniego wpisu naobiecywałem i niestety znów będę musiał odgrzewać bezlitośnie zacierane wspomnienia, niczym zamrożone „na zaś” babcine kotlety. Ale cała noc przede mną…

Kilka kilometrów od miejsca w którym się znajduję na północ, tj. w Windsor Downtown, odbywa się właśnie „rewia mody”, lans w wersji MEGA (tak jak wszystko tutaj w wielkiej – czasami, aż ciężkostrawnej – skali). Nie mam na myśli SUPER-MEGA, ociekającego złotem i brylantami murzyńskiego lansu znanego z wszechobecnych teledysków pseudo-rapowych. Tamten jeszcze jest do zniesienia, ma swój „zabawny” klimat – dotyczy zupełnie nieznanych nam – europejczykom środowisk (tamten ma miejsce akurat kilkadziesiąt km od miejsca z którego piszę, niewykluczone, że może w tym roku uda mi się go również opisać). Wróćmy jednak do meritum – lans w wersji MEGA, czyli ten kanadyjski, jest równie MEGA trudny do zniesienia. Podczas jednego wieczoru moje zmysły estetyczne zostały doszczętnie zmasakrowane. To co zobaczyłem oczywiście zdarza się w Europie. Idąc na wiejską potańcówkę do najpopularniejszej remizy we wsi, musi być przygotowani na takie widoki. Ale mogę się założyć, że nawet i tam nie występują one w tak toksycznie intensywnym natężeniu jak tu – w dobrze rozwiniętym, ponad 200 tys. mieście. 

Na początek należało by naświetlić dokładnie całą sytuację. Jak już stali, poprzednio-roczni czytelnicy wiedzą, w Kanadzie alkohol można kupić mając tylko (sic!) 19 lat. W USA granica ta jest nieco wyższa – 21 lat. Dlatego też do Windsor, oddalonego o kilka kilometrów od prawie 900 tys. Detroit ściąga tamtejsza – niepełnoletnia, niezaznajomiona z alkoholem i imprezami młodzież. Nie chcę oczywiście narzekać na gust Kanadyjczyków, bo wbrew wcześniej nakreślonym pozorom, nie o nich jest ten artykuł. Kompletny brak gustu zarzucę po raz kolejny Amerykanom, gdyż to oni stanowią ponad połowę imprezującej tu młodzieży.

Jeżeli chodzi o męski ubiór to nie ma za bardzo do czego się przyczepić. Pojawia się tu znany w Europie standard – koszula z kołnierzem, często zabawnie rozpięta na klacie, bądź też jakiś „odjazdowy” T-shirt. Do tego jeansy + adidasy, albo półbuty. Gdzie-niegdzie można dostrzec młodzieńca przechadzającego się w obciachowym kowbojskim kapeluszu, bądź też w białych, opiętych jeansach. Da się to jednak przełknąć. Gorzej jest z tzw. płcią piękną (tego wieczoru miałem wielkie wątpliwości w stosunku do prawdziwości tej nazwy). Czułem się… nie jak bym wszedł do burdelu… Nie! Czułem się tak jak by burdel wyszedł w moją stronę, wyszedł na ulicę! Wszędzie ufryzowane w jednakowy sposób kobiety – najczęściej, długie, proste, przefarbowane na jasny blond włosy. Do tego jednakowy strój – krótka opięta mini, w mocno dającym po oczach kolorze z dowolnie dobraną, obcisłą bezlitośnie – górą. I oczywiście obuwie na maksymalnie wysokim obcasie. Pewnie co niektóry facet po takim opisie określił by to miejsce jako raj na ziemi. Jednak muszę wtrącić małe sprostowanie. Po pierwsze – tutejsze kobiety nie są przyzwyczajone do tak ekstremalnego obuwia. Na co dzień chodzą w wygodnych, sportowych butach. Ich chód przypomina poruszanie się zombie, a w najlepszym wypadku chodzenie po lodzie. Dlatego koło 3-4 AM wszystkie imprezowiczki, nie mogąc ujarzmić już swego obuwia, wracają do domu na boso. Do tego dochodzi skutek tutejszej fastfoodowej dietki – czyli urocze wałeczki wydobywające się spod wspomnianych topów. Nadal ktoś chce obejrzeć ten „raj”? Nie sądzę…

Wrażenia potęguje alkohol, który wypijany mimo zabójczych cen (np. średnio 7$ za 0,5l tutejszego, sikowatego piwa, tj. 19PLN), w dużych, często za dużych ilościach doprowadza do naprawdę zabawnych scen. Zobaczyć bójkę na ulicy to normalka. W Polsce co prawda też, ale tutaj niemal każda ma poważne konsekwencje. Jeżeli do czegoś takiego dojdzie – mamy obok rewii mody pokaz działania tutejszej policji. A jest na co popatrzeć, bo kanadyjscy funkcjonariusze są bardzo przyzwoicie wyekwipowani.




Tutejsze kwoty są jednak dla tubylców do przeżycia, gdyż minimalna stawka godzinowa w Kanadzie wynosi 9$. Dlatego pracujący student może czasami sobie na takie szaleństwo bez obaw pozwolić.

Ponieważ niestety nie posiadam żadnych zdjęć z opisanej nocnej wyprawy do downtown załączę na osłodę kilka radiowozów tutejszej policji.




sobota, 4 lipca 2009

Powrót syna (nie)marnotrawnego

Po prawie roku niepisania mam nadzieję, że teraz blog ten ponownie odżyje. Tak jest proszę państwa jestem szczęściarzem i kolejny raz mogę zwiedzać te darzone jakże wielką zazdrością i respektem w europie kraje Ameryki Północnej.

Zacznę od tego, że przez cały ten rok, moje życie zmieniło diametralnie swój kierunek. Zostałem studentem, przerwałem w pewnym stopniu pępowinę. Od roku muszę samodzielnie pamiętać o kupnie pieczywa, płaceniu rachunków i samodzielnym odpowiadaniu za wszelkie, nie zawsze trafione decyzje. Można powiedzieć, że w końcu udało mi się dojrzeć. Mam nadzieję, że nie wpłynie to na styl mych blogowych wypocin. Mam nadzieję również, że nie zacznę mając już takie „wielkie” doświadczenie życiowe się wymądrzać, albo co gorsza – nie uwolnię swej polskiej natury i nie zacznę narzekać na wszystko na co tylko można…. Zobaczymy, życzcie mi powodzenia.

Przejdźmy do rzeczy – po trzech dniach pobytu w domowym, kaliskim gniazdku, po zakończeniu wyciskającej siódme poty sesji, wyruszyłem do Warszawy – naszej pięknej stolicy z jedynym lotniskiem obsługującym wszystkie loty międzykontynentalne. Oczywiście jak zazwyczaj – ostatnio – pogoda mi sprzyjała. Zacinała melodyjnie ulewa, zalewając silniki naszych pięknych sprowadzanych samochodów i wypełniając koleiny w naszych doskonałych, polskich autostradach. Jednym słowem – było klasycznie, uroczo. Po przyjemnej podróży udałem się na lotnisko. Jak zwykle przed wylotem byłem podekscytowany. Tym razem wyjątkowo. W końcu po raz pierwszy będę mógł lecieć naszymi rodzimymi liniami. Oznaczało to, że w końcu uda mi się bezproblemowo porozumieć z obsługom. Zamówić do jedzenia to na co faktycznie mam ochotę. Wiedziałem również, że nie będę zmuszony do konwersacji na migi z upojonym darmowym winem, nieznającym języka angielskiego, równie jak podróż uroczym – Niemieckim emerytem. Liczyłem, że może w końcu szczęście się do mnie uśmiechnie i trafię na ciekawego towarzysza podróży, bądź też mającą coś do powiedzenia, sympatyczną towarzyszkę. Mego entuzjazmu nie pogorszyła nawet ewakuacja lotniska spowodowana pozostawionym bez opieki bagażem. Nie pogorszyła jej nawet kłótnia z współpasażerką – przedstawicielką naszego najkulturalniejszego na świcie, dobrze wychowanego polskiego Narodu spowodowana zwykłym i banalnym nieporozumieniem. Szczęśliwy, upojony wizją idealnego lotu wszedłem na pokład Boeinga 767 . To nic, że lot opóźniono o 45 min, to nic, że główną atrakcją był seans najnowszego filmu z Hannah Montaną. Po raz kolejny, już dorosły, wszelkiego świadomy - miałem za jedyne 8 godzin ujrzeć Amerykę Północną!

Oczywiście jeżeli chodzi o towarzysza podróży szczęście się do mnie nie uśmiechnęło i przez cały czas podróży, nie zamieniłem poza „dzień dobry” żadnego słowa. Życie…
Wypadało by też porównać PLL LOT do innych linii, którymi miałem okazję latać. Trzeba przyznać, że nie odstają od innych znanych mi wcześniej. Widać, że na korzyść wpłynęło wejście w sojusz Star Alliance – organizacji zrzeszających ponad 20 czołowych przewoźników z całego globu. Jedzenie, bo jedynie to można porównywać latając w klasie ekonomicznej, wypada całkiem dobrze. Jest smaczne. Zastrzeżenie miałem jedynie do maksymalnie niewygodnych, plastikowych sztućców (ach, dlaczego minęły czasy metalowych noży… Czyżby plastikowe mają zapewnić lepsze bezpieczeństwo? Czyżby plastik nie potrafi się wbić w ciało pilota? Bo właśnie takimi, a nie ekonomicznymi względami tłumaczą się przewoźnicy). Osoba która wymyśliła ich kształt powinna, podobnie jak twórcy kaliskich rond, zostać skazana na dożywotni obowiązek wyłącznego korzystania z ich „cudownych” wynalazków. Używając tamtejszych noży czułem się jednocześnie jak dziecko uczące się kroić oraz jak kardiochirurg. Musiałem wytężyć wszelkie zmysły by mój indyk nie wylądował na włosach mej „gadatliwej” towarzyszki podróży. Dodatkowo wszelkie wrażenia potęgował minimalizm mego wielofunkcyjnego stolika i za duże, nieporęcznie plastikowe tacki. Makabra…

Zauważyłem, że w tym roku towarzysząca mym wyjazdom sfera sacrum upadła. Możliwe, że jest to spowodowane poszerzeniem przez miniony rok horyzontów, bądź też dorośnięciem. Możliwe, że ma na to wpływ tutejszy strajk służb miejskich, które przestały strzyc trawę i usuwać śmieci. Tak czy inaczej, nie wydaje mi się już to wszystko takie piękne i cudowne. Mimo wszystko pozostało z poprzednich lat upodobanie do tutejszego, innego podejścia ludzi do życia. I właśnie najprawdopodobniej takimi różnicami społecznymi zajmę się podczas następnego wpisu. Wczoraj zostałem napompowany silnymi emocjami związanymi ze szczegółową obserwacją imprezujących tubylców. Ale to postaram się już ująć w najbliższym wpisie. Tymczasem idę odsypiać podróż. Dobranoc!

środa, 24 września 2008

Detroit

Hmm, dzisiaj ponieważ zabrakło mi zupełnie weny, posłużę się ponownie najprostszą formą z możliwych - foto i video [!] relacją z mojego pobytu w Down Town Detroit.


Grey Hound - kanadyjski odpowiednik PKS-u. Prawdą jest, iż transport tego typu nie jest rozpowszechniony w w Kanadzie. 90% mieszkańców posiada prawo jazdy. W zasadzie prawo jazdy jest tu najczęściej używanym dowodem tożsamości. Nie ma czegoś takiego jak "dowód osobisty". Polakowi trudno to zrozumieć, ale można to logiczne uzasadnić. W Kanadzie ktoś kto nie jeździ samochodem - jest uziemiony. Miasta są na tyle rozłożyste, iż żeby kupić cokolwiek do jedzenie i dowieźć /donieść to z powrotem do swojego domu trzeba często przemierzyć w najlepszym wypadku 20km. Komunikacja miejska dopiero od ubiegłego roku zaczyna się rozbudowywać, zanim osiągnie europejski poziom, minie dobre kilka lat. Nie chcesz umrzeć z głodu Kanadyjczyku? - Zrób kurs prawa jazdy!
Tak na marginesie, jedyną odnogą transportu miejskiego (w Windsor), który nie kuleje, jest transport autobusami między Detroit a Windsor. Właśnie taką drogą ruszyliśmy na "podbój" Detroit Down Town.


GM Renaissance Center (Ren Cen) - najbardziej charakterystyczny budynek w Detroit, siedziba motoryzacyjnego koncernu GM.

A oto restauracja w najwyższej części Ren Cen-u. Zjedzona kolacja w tym miejscu z pewnością robi wielkie wrażenie (podobnie jak rachunek).

Niestety panorama Windsor od strony Detroit już tak nie zachwyca.


Hokej od dawna darzę wielkim szacunkiem. Niestety nigdy nie miałem okazji bliżej się z nim zapoznać, gdyż pechowo, akurat we wakacje kończy się sezon tutejszej ligi - NHL. Cóż... W tym roku udało mi się zwiedzić Joe Louis Arenę - domową halę Detroit Red Wings - ubiegłorocznego zwycięzcę Stanley Cup.

piątek, 19 września 2008

Co mnie bulwersuje?

Teraz lista rzeczy, które mnie zbulwersowały porównując Polskę z państwami Ameryki Północnej:
  • woda, która w Polsce uchodzi za ekskluzywną w Kanadzie jest jedną z najtańszych (Perrier).
  • nigdy w życiu nie jechałem drogą, która w jedną stronę ma pięć pasów. Gdyby nagle teleportować tu polskich kierowców, ten zuchwalczy czyn, niewątpliwie skończył by się po pierwszych 5 minutach zgonem 90% z nich.
  • w normalnych supermarketach nie można kupić alkoholu. Piwo i mocniejsze trunki można nabyć jedynie w specjalnych sklepach (w USA, w supermarketach są tylko napoje niskoprocentowe - np. piwo light).
  • podatek na używki w Kanadzie jest przerażająco wysoki.
  • autostrada będąca obwodnicą Windsor jest dłuższa niż odcinek polskiej A1.
  • domy w Ameryce buduje się ze sklejki.
  • cena tutejszej benzyny jest o połowę niższa niż w Polsce (fakt, tutejsze samochody są niczym spragnione smoki).
  • benzyna o najwyższej, podwyższonej ilości oktanów zawiera ich tylko 91.
  • samochód który ma silnik diesla, musi być... ciężarówką.

Marzenie wielu Kanadyjczyków - półka w amerykańskim supermarkecie

Takie zastosowanie Perriera, nie przyprawia o zawał serca nawet bardzo przeciętnego Kanadyjczyka

Znów jestem niepełnoletni!

Moje ostatnie opóźnienie w dodawaniu postów, mogę usprawiedliwić tylko jednym - coraz trudniej jest mi pisać, gdyż z dnia na dzień wsiąkam głębiej w tutejsze środowisko. Nie dostrzegam już tak wyraźnie różnic. Rzeczy które początkowo mnie zaskakiwały i szokowały, dzisiaj są już "normalką". Do tego doszło pewne zniechęcenie wywodzące się z zaległości w publikowaniu informacji, a następnie natłok tych bieżących. No ale cóż, trzeba się wziąć za siebie i trochę podgonić...

Po prawie rocznej pełnoletniości, trudno jest się pogodzić z tym, że kelner nie chce podać ci piwa. Tak, po przylocie do Kanady znów jestem niepełnoletni. Niestety po raz kolejny okazało się, że urodziłem się o miesiąc za późno. Oczywiście, niepicie piwa przez miesiąc w miejscu publicznym nie jest tragedią. Tragedia pojawia się dopiero w innym miejscu. W Kanadzie osoba niepełnoletnia (niemająca ukończonych 19-tu lat życia) ma małe szanse nawet na wejście do klubu. Najgorsze jest też to, iż tutejsi właściciele bardzo przestrzegają tych zasad. Musiałem się bardzo nagimnastykować by ubiegłotygodniowy "clubbing" można było uznać za udany. Uff, błogosławiona różnica między Ameryką, a Europą w zapisie dat. W zasadzie, patrząc na to co dzieje się w polskich klubach - pełnych spitych, roznegliżowanych małolat w stylu słynnej Roksany z YouTube'a - można powiedzieć, że takie zasady są pozytywne. Niestety w praktyce system ten ma również spore minusy. Młodzież w wieku odpowiadającym polskiemu gimnazjum i liceum, nie ma za bardzo co ze sobą zrobić. Większość idzie albo do centrum handlowego, albo na fast-food, bądź też leży przed telewizorem popijając cukier ze smakowym syropem (czyt. napoje typu POP np. Coca-Cola). Stąd też bierze się nadwaga u dzieci. Oczywiście nie uważam, że gdyby kluby były czynne dla wszystkich, młodzież schudła by, bądź też zmieniła niezdrowy tryb życia. Na pewno zachęciło by to trochę do przemieszczania się, w końcu Down Town jest trochę większym obszarem niż centrum handlowe pełne ruchomych schodów, bądź drogi między kanapą, a lodówką. Kolejnym minusem "klubów dla pełnoletnich" są dzikie stada młodzieży w piątkowe popołudnia buszujące po lokalnych galeriach handlowych. Osoba, która zazwyczaj robi zakupy w innym terminie, może czuć się co najmniej nieswojo. 

Dodatkowo, po przekroczeniu tej magicznej cyfry 19, dużo osób dostaje głupawki. Nagle to, co było zakazanym owocem przez dobre kilka lat, staje się dostępne. Ludzie zaczynają, nie znając swojego organizmu, w dużych ilościach pić alkohol, co często kończy się późniejszym sprzątaniem posadzki w knajpie. Chyba w tej materii nigdy nie znajdzie się złotego środka...

Kolejnym tematem, który chciałbym poruszyć jest dwujęzyczność Kanady. Wszelkie informacje muszą być zapisane w dwóch językach - angielskim i francuskim. Co prawda tylko 20% Kanadyjczyków posługuje się francuskim, jednak w szkołach nauczanie tego języka jest obowiązkowe. Obowiązkowa dwujęzyczność powoduje różnego rodzaju absurdalne sytuacje - np. ulotka zawierająca instrukcje dawkowania leku po rozwinięciu zajmuje pas startowy małego aeroklubu, a na opakowaniach produktów widnieją zupełnie inne (nie tylko językowe) logo z nazwą.

Od paru lat zarówno w Kanadzie, jak i USA panuje moda na kupowanie wszelkich rzeczy "Organic". Wszystko zaczęło się od pożywienia. Niestety produkcja masowa rozwinęła się do tego stopnia, iż produkty spożywcze, które możemy kupić w sklepie, nie tylko nie są zdrowe, ale w większości mogą zaszkodzić. Ludzie nie chcący wkładać do swoich koszyków ziemniaka-mordercy, poszukiwali produktów, które chociaż w części wyrosły, bądź też zostały przerobione w sposób naturalny. W tym momencie ktoś bardzo przedsiębiorczy wymyślił nadawanie, dziś wszechobecnej, etykiety "Organic". Idąc do sklepu możemy kupić w zasadzie wszystko oznaczonego tym jakże poszukiwanym słowem. Począwszy od warzyw, po sery, płatki, nasiona ogrodnicze, a nawet i bawełnę. Czyż nie lepiej mieć Organic T-shirt? Niestety muszę sam po sobie potwierdzić, że tutejsze jedzenie nie jest najlepsze. A jedząc w przyzwoitej restauracji w centrum, często zjadamy "ciekawsze" rzeczy, niż w wietnamskiej budce na pobrzeżach Warszawy. 

Tym optymistycznym akcentem zakończę mój dzisiejszy post. Zostaje mi tylko odkurzyć igloo, zastawić sidła na "nie-organic" ziemniaka-mordercę, który to niechcący wyrwał sie ze spiżarni i pojechać do Windsorskiego Down Town!

czwartek, 11 września 2008

Kilka autonomicznych myśli na temat Kanady

Bardzo długo zmagałem się z napisaniem noty związanej, w głównej mierze, z obyczajami panującymi w Kanadzie. Nie miałem jednak dostatecznej ilości "materiału dowodowego", aby napisać o każdym z osobna. Dlatego też przytoczę wszystko w jednym miejscu. Mam nadzieję, że uda mi się to czytelnie przekazać.
Na wstępie muszę niestety zaprzeczyć amerykańskiemu mniemaniu o Kanadzie. Nie jest prawdą, że wszyscy Kanadyjczycy mieszkają w igloo. Szkoda, prawda?

Kanada odbiera amerykańskie wpływy odwrotnie proporcjonalnie do informacji USA o tym kraju. Dlatego również tutaj dostrzec możemy upodobanie do wielkich rzeczy i megalomanii. Amerykanie (mam na myśli teraz mieszkańców Ameryki Północnej) uwielbiają nie tylko duże samochody gabarytowo. Tutejszy samochód musi mieć dużą pojemność (czasami doznaję długotrwałego szoku, gdy patrzę na klapę bagażnika tutejszych aut). Wiadomo, że są tutaj lepsze drogi itd., ale czy posiadanie samochodu o mniejszej pojemności niż 3.0 musi dyskryminować? Przecież w Europie standardy pojemności wahają się między 1.4, a 1.6. Znam też dużo osób, które jeżdżą pojazdami o mniejszej pojemności i jakoś gorsze w związku z tym się nie czują. Nie jestem jakiś specjalistą w tej dziedzinie, więc możliwe, że moje poglądy można w bardzo łatwy sposób podważyć.
Kolejną ciekawostką jest sposób sprzedawania pizzy w Kanadzie. Posiłek tego rodzaju jest traktowany bardziej jako fast-food. W Polsce idzie się do pizzerii podobnie jak do zwykłej restauracji - zamawia się całą i czeka się sporo czasu zanim ją przyrządzą (albo rozmrożą i podgrzeją). Tutaj wchodząc do pizzerii pizza prawie każdego rodzaju czeka na ciebie. Wybierasz rodzaj, dostajesz jedną porcję (2 kawałki) i idziesz dalej.

Teraz trochę o tutejszej policji... Jedynym pozytywnym aspektem pączkożerstwa amerykańskich stróżów prawa jest sieć "pączkowych fast-foodów" kanadyjskiego pochodzenia - Tim Hortons. Jeżeli chcesz wypić świetną kawę i zjeść szybko coś pożywnego zawierającego sporo cukru to jest to miejsce dla Ciebie! Czegoś w tym guście brakuje na naszym rodzimym rynku. Wiadomo, można kupić kawę w Mc Donald'sie (która, tak na marginesie, nie jest taka zła) i przegryźć ją cheeseburgerem. Ale czy kierowca jadący kilka godzin samochodem, nie ma ochoty na coś lepszego? Kierowca taki nie ma za bardzo czasu i ochoty, by szukać i zatrzymać się w "lepszej" kawiarni. To samo dotyczy pracowników większych przedsiębiorstw, urzędników oraz choćby zakupowych entuzjastów.


Jeśli chodzi o samą policję to ta działa równie odmiennie od tej polskiej. I wydaje mi się, że to również możemy zaliczyć do pozytywnych cech. Gdy w Kanadzie dostaniesz w "gębę" lepiej jest, żebyś nie oddawał, tylko spokojnie czekał na funkcjonariuszy. Samobójstwo? Otóż nie. Jeżeli znajdujesz się w centrum, możesz być pewien, że po chwili zjedzie się co najmniej 5 radiowozów, a ty wraz ze swoim napastnikiem zostaniesz szybko i sprawnie obezwładniony. Jeżeli sam nie stosowałeś siły do obrony, sprawa będzie jasna. Twoja szkoda zostanie zadośćuczyniona skazaniem napastnika. Tutaj doszukać możemy się też pewnej różnicy. Każde przewinienie jest wpisane w rejestr, a ten przestrzegany jest rygorystycznie na granicy. Czyli pokrótce, jeśli komuś "przyładujesz", możesz pożegnać się z zakupami w Stanach. Na szczęści póki co takiej interwencji nie oglądałem naocznie i mam nadzieję, że tak pozostanie do końca. :)
A jutro po raz kolejny zobaczę moje ukochane miejsce w Kanadzie - Niagara Fallas!

wtorek, 9 września 2008

Ameryka to kraj...

Ufff, dużo się działo przez ostatnie kilka dni. Dopiero dzisiaj udało mi się dorwać na dłuższą chwilę do Internetu.

Szanowni państwo - trzy dni temu udało mi się dostać do eldorado Meksykanów, państwa w którym nas Polaków jest tylko o 2/3 mniej niż w Polsce, miejsca emigracji Johna Lennona, a także państwa w którym Lecha Wałęsa wszczepił sobie dwukomorowy rozrusznik serca - Stanów Zjednoczonych!

Początkowo wydawało mi się, że przekroczenie granicy kanadyjsko-amerykańskiej będzie formalnością, przecież w tym roku (w końcu) otrzymałem wizę pozwalającą na wielorazowe przekraczanie granicy tego państwa. Myślałem również, że najbardziej stresującym momentem będzie rozmowa z prawie-nieznającym języka polskie pracownikiem konsulatu. Myliłem się.

Z Windsor do Detroit można dostać się na dwa sposoby. Za pomocą tunelu, bądź przejeżdżając mostem o niecodziennych rozmiarach i równie niecodziennej nazwie - Ambassador Bridge.

My wybraliśmy ten pierwszy wariant. Fajnie jest przemieszczać się kilka minut tunelem wiedząc, iż nad tobą znajduje się rzeka po której często pływają pełnomorskie statki. Moja podróż szła zgodnie z moimi wczesnymi wyobrażeniami, do momentu, gdy nie zetknąłem się z obywatelami ów północno-amerykańskiego mocarstwa. Pierwszą osobą z jaką miałem styczność była kobieta o "czekoladowej twarzy" i charakterystycznym śpiewnym głosie. Pełniąc swe obowiązki zapytała tradycyjnie w jakim celu i na jak długo wjeżdżamy do USA. Gdy zobaczyła mój paszport z wklejoną tam wizą, od razu ponformowała swoich współpracowników o tym fakcie, a nas skierowała na boczny tor. Już w tym momencie zrobiło mi się ciepło... Po dosłownie minucie jazdy przechwyciło nas dwóch młodych mężczyzn z kalibrem 10mm w kaburze i jednoznacznie brzmiącym poleceniem kazało opuścić samochód do kontroli. Oczywiście przy sobie nie mogliśmy mieć niczego poza dokumentami. Na pastwę urzędników cennych musiałem zostawić moją nierozłączną lusrzankę, nie wspominając o komórce i innych cennych drobiazgach. W tym momencie przypomniałem sobie o moim nieszczególnym zdjęciu w wizie, na którym przypominam islamskiego fundamentalistę - czyżby to ono zadziałało tak, że traktują nas jak przemytników broni z Laosu? Faktem, jest, że nie rzucili nas na podłogę i nie przyłożyli tych 10mm do głowy, co na pewno uczynili by tradycyjnie - bez wahania, gdy na naszym miejscu znaleźli by się ci przemytnicy. Całą rodziną musieliśmy się udać do budynku zajmującego się wydawaniem "prawdziwych" wiz. Tak, ta moja oczywiście nie gwarantowała wjazdu. W budynku tym ponownie poczułem się jak kryminalista. Osobiście musiałem sterczeć przed kolejnym urzędnikiem ze spluwą przy pasku, który to pobrał moje odciski palców i zrobił aktualne zdjęcie. Po dłuższej chwili stresu i wpłaceniu 7$ otrzymałem już autentyczną wizę. Już mniej widowiskową w porównaniu do tej wydawanej w Polsce, ale jakże ważną dla mnie. Po otrzymaniu ów świstka mogliśmy wrócić do już przeparkowanego samochodu. Ku mojemu zdziwieniu wszystko w nim było. Mój aparat również (w Polsce nie do pomyślenia, hehe). Najśmieszniejsze jest to, iż opisana przeze mnie procedura, jest procedurą standartową w Stanach. Tamtejsi ludzie lubią chyba sprowadzać przybyszów do parteru, lub ja - Europejczyk jestem za bardzo przyzwyczajony do braku granic i związanych z tym "jaj".

Po przekroczeniu granicy i minięciu kilku dzielnic (w tym słynną 8 milę), ukazał mi się obraz prawdziwej ludności tam żyjącej. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak szczupły! Jeżeli ktokolwiek myśli, że jest za gruby, niech popatrzy na ludzi z Michigan. Szczerze mówiąc do tej pory jestem w szoku...

Ponieważ mój wypad do USA miał charakter dłuższych zakupów, pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem był na prawdę spory sklep z instrumentami muzycznymi. Pierwszy raz w życiu miałem okazję obejrzeć, dotknąć i pograć na instrumentach klasy profesjonalnej. Dodatkowo wrażenie potęgowały ceny średnio mniejsze o 40% w porównaniu do cen mi znanych z Polskich sklepów. W tym miejscu, co też potwierdziło się w pozostałych, zauważyłem, że ludzie sprzedający towar są bardzo życzliwi. Może nie tak jak w Kanadzie, gdzie praktycznie każdy pracownik sklepu wita cię i podpytuje o samopoczucie, ale sprzedawca na prawdę chce ci udowodnić, że dużo dla niego znaczysz. Możliwość grania na instrumentach miała jeden minus - zauważyłem, że nawet 12-letnie tubylcze dzieci grają na bębnach dwa razy szybciej ode mnie. Nie wiem, może trafiłem na złe przykłady wiadomo, że "czekoladowe twarze" granie na bębnach, szybkie bieganie, lepszą wytrzymałość i wiele, wiele innych mają we krwi. Nie ma to jak klasycznie zrzucić swoje niedoskonałości spowodowane lenistwem na przynależność rasową... Na szczęście brak tej fenomenalnej prędkości nadrabiałem lepszym, europejskim "feelingiem" i "timem". Chyba muszę wziąć tam udział w jakichś warsztatach. ;)

Kolejne godziny spędziłem w supermarketach, czego z przyczyn oczywistych nie będę recenzował. Wspomnę tylko o przecudownych i przezabawnych akcesoriach związanych z tutejszym Halloween. Od zawszę chciałem poczuć tę atmosferę. Przynajmniej jej namiastkę znalazłem w supermarketach. :)