Dzień 1 - lot
Lot to było dopiero przeżycie. I wcale nie mam na myśli odczuć związanych z samym przelotem i znajdowaniem się przez ponad 9 godzin kilometr nad Matką Ziemią.
Tym razem, już tradycyjnie, nie udało mi się lecieć rodzimymi liniami w najprostszy sposób, czyli Warszawa - Toronto. Podobnie jak 6 lat temu, kiedy to pierwszy raz odwiedziłem kraj niedźwiedzia grizzlie, syropu klonowego i Céline Dion , miałem przyjemność przemieszczać się liniami niemieckojęzycznymi. Ponieważ mój język niemiecki, niewiedzieć czemu, utkwił na samym początku trzyletniej edukacji na poziomie listwy podłogowej i pozostał tam do końca, porozumiewanie się z osobnikami znad Renu w języku tym było niemożliwe. Pozostał język angielski, który przynajmniej z teoretycznego punktu widzenia powinienem znać lepiej i dogadanie się nie powinno sprawiać aż takiego bólu. Niestety, w tym wypadku napotkałem się z trudnościami, a raczej jedną wielką TRUDNOŚCIĄ po drugiej stronie (barykady) - niemieckim akcentem.
Zacznijmy jednak od początku. Moja trasa zapowiadała się nielada atrakcyjnie. Wiadomo, przelot Warszawa - Toronto jest zbyt banalny i sam się dziwię, że wszyscy zawsze korzystają z rozwiązań jak najprostszych (być może brzmi to jak sarkazm, ale w momencie tym piszę to jak najbardziej serio). Ja musiałem pokonać tę odległość w trochę bardziej interesujący sposób, zwidzając od strony lotniska piękny Düsseldorf (6 lat temu zwiedzałem w ten sposób równie piękny Wiedeń).
Szczerze powiedziawszy miałem wielkiego stracha czy się tam gdzieś nie zgubię i nie zamieszkam niczym Tom Hanks w Terminalu. Na szczęście moje obawy były nieuzasadnione i wszystko powiodło się bezproblemowo. Znalazłem nawet ekspresowo szybko swoje bagaże w Toronto, co 6 lat temu mimo wykupionej opieki niemieckiego personelu [sic!] wydawało mi się nielada trudne.
Znów odbiegłem od myśli przewodnej... Wróćmy do Warszawy. W momencie w którym wsiałem do samoloto, który wielkościowo odpowiadał standardowemu airbusowi przeciętnego businessmana w Detroit z różnicą widoczną w wyposażeniu i liczebności wiosen maszyny, od razu poczułem się osaczony. Z każdej strony Niemcy... Oczywiście nie mam nic do tego narodu, ale taka nagła zmiana położenia była dla mnie nieznośna. Możliwe, że źle przygotowałem się psychicznie - naiwnie myślałem, że będę musiał spędzić najbliższe 30 dni wśród ludzi mówiących w języku bardziej znośnym dla mojego mózgu, a nie tym "przylistwowym". Najgorsze było to, że ktoś kto wydawał mi się Niemcem, po chwili okazywał się osobnikiem czytającym po Polsku. Ktoś kto w moim mniemaniu mówił przed chwilą w języku Słowian, po chwili wyciągał niemiecką gazetę. Ale ten globalizm utrudnia życie spokojnemu obserwatorowi...
Po ponad godzinie doleciałem do Düsseldorfu. Sprawnie znalazłem odpowiedni terminal, rękaw i wsiadłem do pokaźnego Airbusa ze złotym łabędziem na kadłubie. Okazało się, że obok mnie przez najbliższe 8h będzie siedział przesympatyczny staruszek, oczywiście Niemiec, który oczywiście poza swoim ojczystym językiem nie zna żadnego innego. Było to dla mnie trochę trudne, bo przecież ciężko jest przez taką kupę czasu nie odezwać się do człowieka znajdującego się od ciebie niecałe pół metra zdaniem dłuższym niż dwa słowa - "guten Appetit!".
Całe szczęście, że lot był pod względem wizualnym mało atrakcyjny - za oknem tylko ocean i ocean, za dużo nie straciłem, gdyż wspomniany staruszek przykleił się do ów okna zaraz na początku lotu i odkleił się od niego dopiero w Toronto. Trzeba jednak oddać Lufthanzie to iż jedzenie przygotowuje wyśmienite. Co prawda nie można się nim za bardzo nasycić, ale każdy kto podróżuję klasą ekonomiczną wie, że jest to oczywiste, ale jedzenie niemieckiego przewoźnika jest zwyczajnie smaczne. A o to przecież chodzi!
Dziewięcio godzinny lot jak to dziewięciogodzinny lot się dłużył. Żeby nie było znów zbyt sztampowo, przeżyłem chwilę grozy bynajmniej związaną z turbulencjami. Przy wlocie na terytorium Kanady musisz wypełnić odpowiedni formularz - "Declaration Card". Informujesz w nim urzędników celnych, czy przypadkiem nie przewozisz broni, czy nie jesteś zarażony ptasią grypą i inne tego typu absurdy. Dodatkowo wpisujesz swoją narodowość i deklarujesz jak długo masz zmaiar przebywać na terytorium tego kraju. Oczywiście ja zostałem uznany za podopiecznego owego staruszka i tylko on dostał taką deklarację. Minęły conajmniej dwie godziny zanim doprosiłem się stewardesę o własną. Oj były to stresujące godziny. Zwłaszcze, że przed wylotem zostałem dokładnie przeszkolony przez Damiana (kuzyn u którego teraz mieszkam w Windsor), co mam w niej wpisać, by wszystko poszło bezproblemowo.
W tym momencie mogę czuć się niemal jak Henryk Sienkiewicz - napisałem tyle słów praktycznie o niczym. Nie wiem czy się cieszyć z tego powodu czy płakać. Na pewno podziwiam Ciebie czytelniku za wytrwałość.
Jutro postaram się wrzucić trochę więcej konkretniejszych zdjęć stąd, bo jest co prezentować. :)



Komentarze (3):
mogłeś wpisać dziadkowi w kartę , że posiada broń :)
"Ponieważ mój język niemiecki, niewiedzieć czemu, utkwił na samym początku trzyletniej edukacji na poziomie listwy podłogowej i pozostał tam do końca, porozumiewanie się z osobnikami znad Renu w języku tym było niemożliwe." - rozjebało mnie to zdanie:D:D poprostu wywróciło do góry nogami x)
nie no ogólnie - ty masz raczej zadatki na dziennikarza a nie prawnika:P
ja Ci to mówie ^^
dzisiaj w TVN o 20:30 leci 'Terminal' :PP.
Prześlij komentarz
Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]
<< Strona główna