wtorek, 9 września 2008

Ameryka to kraj...

Ufff, dużo się działo przez ostatnie kilka dni. Dopiero dzisiaj udało mi się dorwać na dłuższą chwilę do Internetu.

Szanowni państwo - trzy dni temu udało mi się dostać do eldorado Meksykanów, państwa w którym nas Polaków jest tylko o 2/3 mniej niż w Polsce, miejsca emigracji Johna Lennona, a także państwa w którym Lecha Wałęsa wszczepił sobie dwukomorowy rozrusznik serca - Stanów Zjednoczonych!

Początkowo wydawało mi się, że przekroczenie granicy kanadyjsko-amerykańskiej będzie formalnością, przecież w tym roku (w końcu) otrzymałem wizę pozwalającą na wielorazowe przekraczanie granicy tego państwa. Myślałem również, że najbardziej stresującym momentem będzie rozmowa z prawie-nieznającym języka polskie pracownikiem konsulatu. Myliłem się.

Z Windsor do Detroit można dostać się na dwa sposoby. Za pomocą tunelu, bądź przejeżdżając mostem o niecodziennych rozmiarach i równie niecodziennej nazwie - Ambassador Bridge.

My wybraliśmy ten pierwszy wariant. Fajnie jest przemieszczać się kilka minut tunelem wiedząc, iż nad tobą znajduje się rzeka po której często pływają pełnomorskie statki. Moja podróż szła zgodnie z moimi wczesnymi wyobrażeniami, do momentu, gdy nie zetknąłem się z obywatelami ów północno-amerykańskiego mocarstwa. Pierwszą osobą z jaką miałem styczność była kobieta o "czekoladowej twarzy" i charakterystycznym śpiewnym głosie. Pełniąc swe obowiązki zapytała tradycyjnie w jakim celu i na jak długo wjeżdżamy do USA. Gdy zobaczyła mój paszport z wklejoną tam wizą, od razu ponformowała swoich współpracowników o tym fakcie, a nas skierowała na boczny tor. Już w tym momencie zrobiło mi się ciepło... Po dosłownie minucie jazdy przechwyciło nas dwóch młodych mężczyzn z kalibrem 10mm w kaburze i jednoznacznie brzmiącym poleceniem kazało opuścić samochód do kontroli. Oczywiście przy sobie nie mogliśmy mieć niczego poza dokumentami. Na pastwę urzędników cennych musiałem zostawić moją nierozłączną lusrzankę, nie wspominając o komórce i innych cennych drobiazgach. W tym momencie przypomniałem sobie o moim nieszczególnym zdjęciu w wizie, na którym przypominam islamskiego fundamentalistę - czyżby to ono zadziałało tak, że traktują nas jak przemytników broni z Laosu? Faktem, jest, że nie rzucili nas na podłogę i nie przyłożyli tych 10mm do głowy, co na pewno uczynili by tradycyjnie - bez wahania, gdy na naszym miejscu znaleźli by się ci przemytnicy. Całą rodziną musieliśmy się udać do budynku zajmującego się wydawaniem "prawdziwych" wiz. Tak, ta moja oczywiście nie gwarantowała wjazdu. W budynku tym ponownie poczułem się jak kryminalista. Osobiście musiałem sterczeć przed kolejnym urzędnikiem ze spluwą przy pasku, który to pobrał moje odciski palców i zrobił aktualne zdjęcie. Po dłuższej chwili stresu i wpłaceniu 7$ otrzymałem już autentyczną wizę. Już mniej widowiskową w porównaniu do tej wydawanej w Polsce, ale jakże ważną dla mnie. Po otrzymaniu ów świstka mogliśmy wrócić do już przeparkowanego samochodu. Ku mojemu zdziwieniu wszystko w nim było. Mój aparat również (w Polsce nie do pomyślenia, hehe). Najśmieszniejsze jest to, iż opisana przeze mnie procedura, jest procedurą standartową w Stanach. Tamtejsi ludzie lubią chyba sprowadzać przybyszów do parteru, lub ja - Europejczyk jestem za bardzo przyzwyczajony do braku granic i związanych z tym "jaj".

Po przekroczeniu granicy i minięciu kilku dzielnic (w tym słynną 8 milę), ukazał mi się obraz prawdziwej ludności tam żyjącej. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak szczupły! Jeżeli ktokolwiek myśli, że jest za gruby, niech popatrzy na ludzi z Michigan. Szczerze mówiąc do tej pory jestem w szoku...

Ponieważ mój wypad do USA miał charakter dłuższych zakupów, pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem był na prawdę spory sklep z instrumentami muzycznymi. Pierwszy raz w życiu miałem okazję obejrzeć, dotknąć i pograć na instrumentach klasy profesjonalnej. Dodatkowo wrażenie potęgowały ceny średnio mniejsze o 40% w porównaniu do cen mi znanych z Polskich sklepów. W tym miejscu, co też potwierdziło się w pozostałych, zauważyłem, że ludzie sprzedający towar są bardzo życzliwi. Może nie tak jak w Kanadzie, gdzie praktycznie każdy pracownik sklepu wita cię i podpytuje o samopoczucie, ale sprzedawca na prawdę chce ci udowodnić, że dużo dla niego znaczysz. Możliwość grania na instrumentach miała jeden minus - zauważyłem, że nawet 12-letnie tubylcze dzieci grają na bębnach dwa razy szybciej ode mnie. Nie wiem, może trafiłem na złe przykłady wiadomo, że "czekoladowe twarze" granie na bębnach, szybkie bieganie, lepszą wytrzymałość i wiele, wiele innych mają we krwi. Nie ma to jak klasycznie zrzucić swoje niedoskonałości spowodowane lenistwem na przynależność rasową... Na szczęście brak tej fenomenalnej prędkości nadrabiałem lepszym, europejskim "feelingiem" i "timem". Chyba muszę wziąć tam udział w jakichś warsztatach. ;)

Kolejne godziny spędziłem w supermarketach, czego z przyczyn oczywistych nie będę recenzował. Wspomnę tylko o przecudownych i przezabawnych akcesoriach związanych z tutejszym Halloween. Od zawszę chciałem poczuć tę atmosferę. Przynajmniej jej namiastkę znalazłem w supermarketach. :)





Komentarze (2):

11 września 2008 13:08 , Anonymous Anonimowy pisze...

pierwsze zdjęcie wygrało ;-)

 
14 września 2008 17:23 , Blogger Ania pisze...

boszz zostawiłes IM nikonusia?:D
boszz normalnie nie wierze xD
to musiało byś straszne przezycie ^^
:P

 

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna