środa, 24 września 2008

Detroit

Hmm, dzisiaj ponieważ zabrakło mi zupełnie weny, posłużę się ponownie najprostszą formą z możliwych - foto i video [!] relacją z mojego pobytu w Down Town Detroit.


Grey Hound - kanadyjski odpowiednik PKS-u. Prawdą jest, iż transport tego typu nie jest rozpowszechniony w w Kanadzie. 90% mieszkańców posiada prawo jazdy. W zasadzie prawo jazdy jest tu najczęściej używanym dowodem tożsamości. Nie ma czegoś takiego jak "dowód osobisty". Polakowi trudno to zrozumieć, ale można to logiczne uzasadnić. W Kanadzie ktoś kto nie jeździ samochodem - jest uziemiony. Miasta są na tyle rozłożyste, iż żeby kupić cokolwiek do jedzenie i dowieźć /donieść to z powrotem do swojego domu trzeba często przemierzyć w najlepszym wypadku 20km. Komunikacja miejska dopiero od ubiegłego roku zaczyna się rozbudowywać, zanim osiągnie europejski poziom, minie dobre kilka lat. Nie chcesz umrzeć z głodu Kanadyjczyku? - Zrób kurs prawa jazdy!
Tak na marginesie, jedyną odnogą transportu miejskiego (w Windsor), który nie kuleje, jest transport autobusami między Detroit a Windsor. Właśnie taką drogą ruszyliśmy na "podbój" Detroit Down Town.


GM Renaissance Center (Ren Cen) - najbardziej charakterystyczny budynek w Detroit, siedziba motoryzacyjnego koncernu GM.

A oto restauracja w najwyższej części Ren Cen-u. Zjedzona kolacja w tym miejscu z pewnością robi wielkie wrażenie (podobnie jak rachunek).

Niestety panorama Windsor od strony Detroit już tak nie zachwyca.


Hokej od dawna darzę wielkim szacunkiem. Niestety nigdy nie miałem okazji bliżej się z nim zapoznać, gdyż pechowo, akurat we wakacje kończy się sezon tutejszej ligi - NHL. Cóż... W tym roku udało mi się zwiedzić Joe Louis Arenę - domową halę Detroit Red Wings - ubiegłorocznego zwycięzcę Stanley Cup.

piątek, 19 września 2008

Co mnie bulwersuje?

Teraz lista rzeczy, które mnie zbulwersowały porównując Polskę z państwami Ameryki Północnej:
  • woda, która w Polsce uchodzi za ekskluzywną w Kanadzie jest jedną z najtańszych (Perrier).
  • nigdy w życiu nie jechałem drogą, która w jedną stronę ma pięć pasów. Gdyby nagle teleportować tu polskich kierowców, ten zuchwalczy czyn, niewątpliwie skończył by się po pierwszych 5 minutach zgonem 90% z nich.
  • w normalnych supermarketach nie można kupić alkoholu. Piwo i mocniejsze trunki można nabyć jedynie w specjalnych sklepach (w USA, w supermarketach są tylko napoje niskoprocentowe - np. piwo light).
  • podatek na używki w Kanadzie jest przerażająco wysoki.
  • autostrada będąca obwodnicą Windsor jest dłuższa niż odcinek polskiej A1.
  • domy w Ameryce buduje się ze sklejki.
  • cena tutejszej benzyny jest o połowę niższa niż w Polsce (fakt, tutejsze samochody są niczym spragnione smoki).
  • benzyna o najwyższej, podwyższonej ilości oktanów zawiera ich tylko 91.
  • samochód który ma silnik diesla, musi być... ciężarówką.

Marzenie wielu Kanadyjczyków - półka w amerykańskim supermarkecie

Takie zastosowanie Perriera, nie przyprawia o zawał serca nawet bardzo przeciętnego Kanadyjczyka

Znów jestem niepełnoletni!

Moje ostatnie opóźnienie w dodawaniu postów, mogę usprawiedliwić tylko jednym - coraz trudniej jest mi pisać, gdyż z dnia na dzień wsiąkam głębiej w tutejsze środowisko. Nie dostrzegam już tak wyraźnie różnic. Rzeczy które początkowo mnie zaskakiwały i szokowały, dzisiaj są już "normalką". Do tego doszło pewne zniechęcenie wywodzące się z zaległości w publikowaniu informacji, a następnie natłok tych bieżących. No ale cóż, trzeba się wziąć za siebie i trochę podgonić...

Po prawie rocznej pełnoletniości, trudno jest się pogodzić z tym, że kelner nie chce podać ci piwa. Tak, po przylocie do Kanady znów jestem niepełnoletni. Niestety po raz kolejny okazało się, że urodziłem się o miesiąc za późno. Oczywiście, niepicie piwa przez miesiąc w miejscu publicznym nie jest tragedią. Tragedia pojawia się dopiero w innym miejscu. W Kanadzie osoba niepełnoletnia (niemająca ukończonych 19-tu lat życia) ma małe szanse nawet na wejście do klubu. Najgorsze jest też to, iż tutejsi właściciele bardzo przestrzegają tych zasad. Musiałem się bardzo nagimnastykować by ubiegłotygodniowy "clubbing" można było uznać za udany. Uff, błogosławiona różnica między Ameryką, a Europą w zapisie dat. W zasadzie, patrząc na to co dzieje się w polskich klubach - pełnych spitych, roznegliżowanych małolat w stylu słynnej Roksany z YouTube'a - można powiedzieć, że takie zasady są pozytywne. Niestety w praktyce system ten ma również spore minusy. Młodzież w wieku odpowiadającym polskiemu gimnazjum i liceum, nie ma za bardzo co ze sobą zrobić. Większość idzie albo do centrum handlowego, albo na fast-food, bądź też leży przed telewizorem popijając cukier ze smakowym syropem (czyt. napoje typu POP np. Coca-Cola). Stąd też bierze się nadwaga u dzieci. Oczywiście nie uważam, że gdyby kluby były czynne dla wszystkich, młodzież schudła by, bądź też zmieniła niezdrowy tryb życia. Na pewno zachęciło by to trochę do przemieszczania się, w końcu Down Town jest trochę większym obszarem niż centrum handlowe pełne ruchomych schodów, bądź drogi między kanapą, a lodówką. Kolejnym minusem "klubów dla pełnoletnich" są dzikie stada młodzieży w piątkowe popołudnia buszujące po lokalnych galeriach handlowych. Osoba, która zazwyczaj robi zakupy w innym terminie, może czuć się co najmniej nieswojo. 

Dodatkowo, po przekroczeniu tej magicznej cyfry 19, dużo osób dostaje głupawki. Nagle to, co było zakazanym owocem przez dobre kilka lat, staje się dostępne. Ludzie zaczynają, nie znając swojego organizmu, w dużych ilościach pić alkohol, co często kończy się późniejszym sprzątaniem posadzki w knajpie. Chyba w tej materii nigdy nie znajdzie się złotego środka...

Kolejnym tematem, który chciałbym poruszyć jest dwujęzyczność Kanady. Wszelkie informacje muszą być zapisane w dwóch językach - angielskim i francuskim. Co prawda tylko 20% Kanadyjczyków posługuje się francuskim, jednak w szkołach nauczanie tego języka jest obowiązkowe. Obowiązkowa dwujęzyczność powoduje różnego rodzaju absurdalne sytuacje - np. ulotka zawierająca instrukcje dawkowania leku po rozwinięciu zajmuje pas startowy małego aeroklubu, a na opakowaniach produktów widnieją zupełnie inne (nie tylko językowe) logo z nazwą.

Od paru lat zarówno w Kanadzie, jak i USA panuje moda na kupowanie wszelkich rzeczy "Organic". Wszystko zaczęło się od pożywienia. Niestety produkcja masowa rozwinęła się do tego stopnia, iż produkty spożywcze, które możemy kupić w sklepie, nie tylko nie są zdrowe, ale w większości mogą zaszkodzić. Ludzie nie chcący wkładać do swoich koszyków ziemniaka-mordercy, poszukiwali produktów, które chociaż w części wyrosły, bądź też zostały przerobione w sposób naturalny. W tym momencie ktoś bardzo przedsiębiorczy wymyślił nadawanie, dziś wszechobecnej, etykiety "Organic". Idąc do sklepu możemy kupić w zasadzie wszystko oznaczonego tym jakże poszukiwanym słowem. Począwszy od warzyw, po sery, płatki, nasiona ogrodnicze, a nawet i bawełnę. Czyż nie lepiej mieć Organic T-shirt? Niestety muszę sam po sobie potwierdzić, że tutejsze jedzenie nie jest najlepsze. A jedząc w przyzwoitej restauracji w centrum, często zjadamy "ciekawsze" rzeczy, niż w wietnamskiej budce na pobrzeżach Warszawy. 

Tym optymistycznym akcentem zakończę mój dzisiejszy post. Zostaje mi tylko odkurzyć igloo, zastawić sidła na "nie-organic" ziemniaka-mordercę, który to niechcący wyrwał sie ze spiżarni i pojechać do Windsorskiego Down Town!

czwartek, 11 września 2008

Kilka autonomicznych myśli na temat Kanady

Bardzo długo zmagałem się z napisaniem noty związanej, w głównej mierze, z obyczajami panującymi w Kanadzie. Nie miałem jednak dostatecznej ilości "materiału dowodowego", aby napisać o każdym z osobna. Dlatego też przytoczę wszystko w jednym miejscu. Mam nadzieję, że uda mi się to czytelnie przekazać.
Na wstępie muszę niestety zaprzeczyć amerykańskiemu mniemaniu o Kanadzie. Nie jest prawdą, że wszyscy Kanadyjczycy mieszkają w igloo. Szkoda, prawda?

Kanada odbiera amerykańskie wpływy odwrotnie proporcjonalnie do informacji USA o tym kraju. Dlatego również tutaj dostrzec możemy upodobanie do wielkich rzeczy i megalomanii. Amerykanie (mam na myśli teraz mieszkańców Ameryki Północnej) uwielbiają nie tylko duże samochody gabarytowo. Tutejszy samochód musi mieć dużą pojemność (czasami doznaję długotrwałego szoku, gdy patrzę na klapę bagażnika tutejszych aut). Wiadomo, że są tutaj lepsze drogi itd., ale czy posiadanie samochodu o mniejszej pojemności niż 3.0 musi dyskryminować? Przecież w Europie standardy pojemności wahają się między 1.4, a 1.6. Znam też dużo osób, które jeżdżą pojazdami o mniejszej pojemności i jakoś gorsze w związku z tym się nie czują. Nie jestem jakiś specjalistą w tej dziedzinie, więc możliwe, że moje poglądy można w bardzo łatwy sposób podważyć.
Kolejną ciekawostką jest sposób sprzedawania pizzy w Kanadzie. Posiłek tego rodzaju jest traktowany bardziej jako fast-food. W Polsce idzie się do pizzerii podobnie jak do zwykłej restauracji - zamawia się całą i czeka się sporo czasu zanim ją przyrządzą (albo rozmrożą i podgrzeją). Tutaj wchodząc do pizzerii pizza prawie każdego rodzaju czeka na ciebie. Wybierasz rodzaj, dostajesz jedną porcję (2 kawałki) i idziesz dalej.

Teraz trochę o tutejszej policji... Jedynym pozytywnym aspektem pączkożerstwa amerykańskich stróżów prawa jest sieć "pączkowych fast-foodów" kanadyjskiego pochodzenia - Tim Hortons. Jeżeli chcesz wypić świetną kawę i zjeść szybko coś pożywnego zawierającego sporo cukru to jest to miejsce dla Ciebie! Czegoś w tym guście brakuje na naszym rodzimym rynku. Wiadomo, można kupić kawę w Mc Donald'sie (która, tak na marginesie, nie jest taka zła) i przegryźć ją cheeseburgerem. Ale czy kierowca jadący kilka godzin samochodem, nie ma ochoty na coś lepszego? Kierowca taki nie ma za bardzo czasu i ochoty, by szukać i zatrzymać się w "lepszej" kawiarni. To samo dotyczy pracowników większych przedsiębiorstw, urzędników oraz choćby zakupowych entuzjastów.


Jeśli chodzi o samą policję to ta działa równie odmiennie od tej polskiej. I wydaje mi się, że to również możemy zaliczyć do pozytywnych cech. Gdy w Kanadzie dostaniesz w "gębę" lepiej jest, żebyś nie oddawał, tylko spokojnie czekał na funkcjonariuszy. Samobójstwo? Otóż nie. Jeżeli znajdujesz się w centrum, możesz być pewien, że po chwili zjedzie się co najmniej 5 radiowozów, a ty wraz ze swoim napastnikiem zostaniesz szybko i sprawnie obezwładniony. Jeżeli sam nie stosowałeś siły do obrony, sprawa będzie jasna. Twoja szkoda zostanie zadośćuczyniona skazaniem napastnika. Tutaj doszukać możemy się też pewnej różnicy. Każde przewinienie jest wpisane w rejestr, a ten przestrzegany jest rygorystycznie na granicy. Czyli pokrótce, jeśli komuś "przyładujesz", możesz pożegnać się z zakupami w Stanach. Na szczęści póki co takiej interwencji nie oglądałem naocznie i mam nadzieję, że tak pozostanie do końca. :)
A jutro po raz kolejny zobaczę moje ukochane miejsce w Kanadzie - Niagara Fallas!

wtorek, 9 września 2008

Ameryka to kraj...

Ufff, dużo się działo przez ostatnie kilka dni. Dopiero dzisiaj udało mi się dorwać na dłuższą chwilę do Internetu.

Szanowni państwo - trzy dni temu udało mi się dostać do eldorado Meksykanów, państwa w którym nas Polaków jest tylko o 2/3 mniej niż w Polsce, miejsca emigracji Johna Lennona, a także państwa w którym Lecha Wałęsa wszczepił sobie dwukomorowy rozrusznik serca - Stanów Zjednoczonych!

Początkowo wydawało mi się, że przekroczenie granicy kanadyjsko-amerykańskiej będzie formalnością, przecież w tym roku (w końcu) otrzymałem wizę pozwalającą na wielorazowe przekraczanie granicy tego państwa. Myślałem również, że najbardziej stresującym momentem będzie rozmowa z prawie-nieznającym języka polskie pracownikiem konsulatu. Myliłem się.

Z Windsor do Detroit można dostać się na dwa sposoby. Za pomocą tunelu, bądź przejeżdżając mostem o niecodziennych rozmiarach i równie niecodziennej nazwie - Ambassador Bridge.

My wybraliśmy ten pierwszy wariant. Fajnie jest przemieszczać się kilka minut tunelem wiedząc, iż nad tobą znajduje się rzeka po której często pływają pełnomorskie statki. Moja podróż szła zgodnie z moimi wczesnymi wyobrażeniami, do momentu, gdy nie zetknąłem się z obywatelami ów północno-amerykańskiego mocarstwa. Pierwszą osobą z jaką miałem styczność była kobieta o "czekoladowej twarzy" i charakterystycznym śpiewnym głosie. Pełniąc swe obowiązki zapytała tradycyjnie w jakim celu i na jak długo wjeżdżamy do USA. Gdy zobaczyła mój paszport z wklejoną tam wizą, od razu ponformowała swoich współpracowników o tym fakcie, a nas skierowała na boczny tor. Już w tym momencie zrobiło mi się ciepło... Po dosłownie minucie jazdy przechwyciło nas dwóch młodych mężczyzn z kalibrem 10mm w kaburze i jednoznacznie brzmiącym poleceniem kazało opuścić samochód do kontroli. Oczywiście przy sobie nie mogliśmy mieć niczego poza dokumentami. Na pastwę urzędników cennych musiałem zostawić moją nierozłączną lusrzankę, nie wspominając o komórce i innych cennych drobiazgach. W tym momencie przypomniałem sobie o moim nieszczególnym zdjęciu w wizie, na którym przypominam islamskiego fundamentalistę - czyżby to ono zadziałało tak, że traktują nas jak przemytników broni z Laosu? Faktem, jest, że nie rzucili nas na podłogę i nie przyłożyli tych 10mm do głowy, co na pewno uczynili by tradycyjnie - bez wahania, gdy na naszym miejscu znaleźli by się ci przemytnicy. Całą rodziną musieliśmy się udać do budynku zajmującego się wydawaniem "prawdziwych" wiz. Tak, ta moja oczywiście nie gwarantowała wjazdu. W budynku tym ponownie poczułem się jak kryminalista. Osobiście musiałem sterczeć przed kolejnym urzędnikiem ze spluwą przy pasku, który to pobrał moje odciski palców i zrobił aktualne zdjęcie. Po dłuższej chwili stresu i wpłaceniu 7$ otrzymałem już autentyczną wizę. Już mniej widowiskową w porównaniu do tej wydawanej w Polsce, ale jakże ważną dla mnie. Po otrzymaniu ów świstka mogliśmy wrócić do już przeparkowanego samochodu. Ku mojemu zdziwieniu wszystko w nim było. Mój aparat również (w Polsce nie do pomyślenia, hehe). Najśmieszniejsze jest to, iż opisana przeze mnie procedura, jest procedurą standartową w Stanach. Tamtejsi ludzie lubią chyba sprowadzać przybyszów do parteru, lub ja - Europejczyk jestem za bardzo przyzwyczajony do braku granic i związanych z tym "jaj".

Po przekroczeniu granicy i minięciu kilku dzielnic (w tym słynną 8 milę), ukazał mi się obraz prawdziwej ludności tam żyjącej. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak szczupły! Jeżeli ktokolwiek myśli, że jest za gruby, niech popatrzy na ludzi z Michigan. Szczerze mówiąc do tej pory jestem w szoku...

Ponieważ mój wypad do USA miał charakter dłuższych zakupów, pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem był na prawdę spory sklep z instrumentami muzycznymi. Pierwszy raz w życiu miałem okazję obejrzeć, dotknąć i pograć na instrumentach klasy profesjonalnej. Dodatkowo wrażenie potęgowały ceny średnio mniejsze o 40% w porównaniu do cen mi znanych z Polskich sklepów. W tym miejscu, co też potwierdziło się w pozostałych, zauważyłem, że ludzie sprzedający towar są bardzo życzliwi. Może nie tak jak w Kanadzie, gdzie praktycznie każdy pracownik sklepu wita cię i podpytuje o samopoczucie, ale sprzedawca na prawdę chce ci udowodnić, że dużo dla niego znaczysz. Możliwość grania na instrumentach miała jeden minus - zauważyłem, że nawet 12-letnie tubylcze dzieci grają na bębnach dwa razy szybciej ode mnie. Nie wiem, może trafiłem na złe przykłady wiadomo, że "czekoladowe twarze" granie na bębnach, szybkie bieganie, lepszą wytrzymałość i wiele, wiele innych mają we krwi. Nie ma to jak klasycznie zrzucić swoje niedoskonałości spowodowane lenistwem na przynależność rasową... Na szczęście brak tej fenomenalnej prędkości nadrabiałem lepszym, europejskim "feelingiem" i "timem". Chyba muszę wziąć tam udział w jakichś warsztatach. ;)

Kolejne godziny spędziłem w supermarketach, czego z przyczyn oczywistych nie będę recenzował. Wspomnę tylko o przecudownych i przezabawnych akcesoriach związanych z tutejszym Halloween. Od zawszę chciałem poczuć tę atmosferę. Przynajmniej jej namiastkę znalazłem w supermarketach. :)





piątek, 5 września 2008

Fotorelacja - dzień 1 i 2


Ponieważ wczoraj wytraciłem większość sił witalnych na napisanie powieści na temat lotu, dziś posłużę się fotorelacją. Nie oznacza to, że skończyły mi się tematy, zdecydowanie nie - wręcz przeciwnie. Jest ich na tyle dużo, iż bardzo nie chcę zrobić tego teraz po łebkach.

Oto Down Town w Toronto. Właśnie takim widokiem przywitała mnie Kanada.

CN Tower - jeden z najbardziej charakterystycznych budynków w Kanadzie. Do 2007r najwyższa wieża na świecie.

Panorama Detroit


Caesars Windsor - casino

czwartek, 4 września 2008

Dzień 1 - lot

Lot to było dopiero przeżycie. I wcale nie mam na myśli odczuć związanych z samym przelotem i znajdowaniem się przez ponad 9 godzin kilometr nad Matką Ziemią.
Tym razem, już tradycyjnie, nie udało mi się lecieć rodzimymi liniami w najprostszy sposób, czyli Warszawa - Toronto. Podobnie jak 6 lat temu, kiedy to pierwszy raz odwiedziłem kraj niedźwiedzia grizzlie, syropu klonowego i Céline Dion , miałem przyjemność przemieszczać się liniami niemieckojęzycznymi. Ponieważ mój język niemiecki, niewiedzieć czemu, utkwił na samym początku trzyletniej edukacji na poziomie listwy podłogowej i pozostał tam do końca, porozumiewanie się z osobnikami znad Renu w języku tym było niemożliwe. Pozostał język angielski, który przynajmniej z teoretycznego punktu widzenia powinienem znać lepiej i dogadanie się nie powinno sprawiać aż takiego bólu. Niestety, w tym wypadku napotkałem się z trudnościami, a raczej jedną wielką TRUDNOŚCIĄ po drugiej stronie (barykady) - niemieckim akcentem.
Zacznijmy jednak od początku. Moja trasa zapowiadała się nielada atrakcyjnie. Wiadomo, przelot Warszawa - Toronto jest zbyt banalny i sam się dziwię, że wszyscy zawsze korzystają z rozwiązań jak najprostszych (być może brzmi to jak sarkazm, ale w momencie tym piszę to jak najbardziej serio). Ja musiałem pokonać tę odległość w trochę bardziej interesujący sposób, zwidzając od strony lotniska piękny Düsseldorf (6 lat temu zwiedzałem w ten sposób równie piękny Wiedeń).
Szczerze powiedziawszy miałem wielkiego stracha czy się tam gdzieś nie zgubię i nie zamieszkam niczym Tom Hanks w Terminalu. Na szczęście moje obawy były nieuzasadnione i wszystko powiodło się bezproblemowo. Znalazłem nawet ekspresowo szybko swoje bagaże w Toronto, co 6 lat temu mimo wykupionej opieki niemieckiego personelu [sic!] wydawało mi się nielada trudne.
Znów odbiegłem od myśli przewodnej... Wróćmy do Warszawy.  W momencie w którym wsiałem do samoloto, który wielkościowo odpowiadał standardowemu airbusowi przeciętnego businessmana w Detroit z różnicą widoczną w wyposażeniu i liczebności wiosen maszyny, od razu poczułem się osaczony. Z każdej strony Niemcy... Oczywiście nie mam nic do tego narodu, ale taka nagła zmiana położenia była dla mnie nieznośna. Możliwe, że źle przygotowałem się psychicznie - naiwnie myślałem, że będę musiał spędzić najbliższe 30 dni wśród ludzi mówiących w języku bardziej znośnym dla mojego mózgu, a nie tym "przylistwowym". Najgorsze było to, że ktoś kto wydawał mi się Niemcem, po chwili okazywał się osobnikiem czytającym po Polsku. Ktoś kto w moim mniemaniu mówił przed chwilą w języku Słowian, po chwili wyciągał niemiecką gazetę. Ale ten globalizm utrudnia życie spokojnemu obserwatorowi...
Po ponad godzinie doleciałem do Düsseldorfu. Sprawnie znalazłem odpowiedni terminal, rękaw i wsiadłem do pokaźnego Airbusa ze złotym łabędziem na kadłubie. Okazało się, że obok mnie przez najbliższe 8h będzie siedział przesympatyczny staruszek, oczywiście Niemiec, który oczywiście poza swoim ojczystym językiem nie zna żadnego innego. Było to dla mnie trochę trudne, bo przecież ciężko jest przez taką kupę czasu nie odezwać się do człowieka znajdującego się od ciebie niecałe pół metra zdaniem dłuższym niż dwa słowa - "guten Appetit!".
Całe szczęście, że lot był pod względem wizualnym mało atrakcyjny - za oknem tylko ocean i ocean, za dużo nie straciłem, gdyż wspomniany staruszek przykleił się do ów okna zaraz na początku lotu i odkleił się od niego dopiero w Toronto. Trzeba jednak oddać Lufthanzie to iż jedzenie przygotowuje wyśmienite. Co prawda nie można się nim za bardzo nasycić, ale każdy kto podróżuję klasą ekonomiczną wie, że jest to oczywiste, ale jedzenie niemieckiego przewoźnika jest zwyczajnie smaczne. A o to przecież chodzi!
Dziewięcio godzinny lot jak to dziewięciogodzinny lot się dłużył. Żeby nie było znów zbyt sztampowo, przeżyłem chwilę grozy bynajmniej związaną z turbulencjami. Przy wlocie na terytorium Kanady musisz wypełnić odpowiedni formularz - "Declaration Card". Informujesz w nim urzędników celnych, czy przypadkiem nie przewozisz broni, czy nie jesteś zarażony ptasią grypą i inne tego typu absurdy. Dodatkowo wpisujesz swoją narodowość i deklarujesz jak długo masz zmaiar przebywać na terytorium tego kraju. Oczywiście ja zostałem uznany za podopiecznego owego staruszka i tylko on dostał taką deklarację. Minęły conajmniej dwie godziny zanim doprosiłem się stewardesę o własną. Oj były to stresujące godziny. Zwłaszcze, że przed wylotem zostałem dokładnie przeszkolony przez Damiana (kuzyn u którego teraz mieszkam w Windsor), co mam w niej wpisać, by wszystko poszło bezproblemowo.
W tym momencie mogę czuć się niemal jak Henryk Sienkiewicz - napisałem tyle słów praktycznie o niczym. Nie wiem czy się cieszyć z tego powodu czy płakać. Na pewno podziwiam Ciebie czytelniku za wytrwałość.
Jutro postaram się wrzucić trochę więcej konkretniejszych zdjęć stąd, bo jest co prezentować. :)


środa, 3 września 2008

Ameryko witaj!

Tak tak, długo broniłem się przed założeniem bloga. Po pierwsze zniechęciła mnie w 2002 roku pewna popularna firma hostingująca blogi, gdy to bezczelnie i bez jakiegokolwiek uprzedzenia nagle usunęła mój poprzedni e-dziennik. Po drugie, jestem taką osobą, która często woli nie wyrażać swoich poglądów głośno. Przez właśnie tę cechę brany jestem przez "obcych" za człowieka pozbawionego własnych osądów bądź zwykłego niemowę... Cóż...

Mój blog będzie o... No właśnie i w tym miejscu pojawia się problem. Wydaje mi się, że w moim specyficznym przypadku nie ma sensu przypisywać go do jakiejkolwiek kategorii, gdyż i tak pewnie nie będę się jej trzymał. Ma on po prostu służyć mi, o! Robię dużo zdjęć, a nie wszystkie sam uznaję za wartościowe pod względem artystycznym i godne publikacji w innych serwisach fotograficznych. Miejscem na takie "odrzutki" będzie właśnie ten blog. Wiadomo, słabe zdjęcie może uratować jeszcze kontekst, jeśli jest słabo wyczuwalny w zdjęciu, trzeba je opatrzyć dobrym komentarzem, a w blogu mam na niego baaaardzo dużo miejsca. :)

Wracając do tytułu mojej notki. Już trzecią dobę znajduję się na innym kontynencie. Czuję się wielkim szczęściarzem, że wyprawę tę udaje mi się realizować jeszcze w te wakacje. 

... i w tym momencie notkę muszę urwać (co zresztą Damian potwierdził głośnym kichnięciem). Spaliłem się w przedbiegach i ten rozłożysty wstęp wyczerpał dzisiejszy limit mojej inwencji twórczej. Mam nadzieję, że z dnia na dzień limit ten, chociaż ciut się poszerzy. 

Jest po 20, czas ruszyć do miasta. Ha!